Magia katuszki
Cały dowcip polegał na opanowaniu sztuki hamowania kciukiem obracającej się w zawrotnym tępie szpuli kołowrotka. Z tego co się dowiedziałem od ojca, kołowrotek nabierał po bocznym machnięciu kijem (rzuty znad głowy są bardzo trudne technicznie) niesamowitego momentu obrotowego i szybująca w powietrzu blacha nie nadążała wyciągać żyłki, którą oddawał kołowrotek. Szpula zawsze obraca się tak szybko, iż trzeba umiejętnie przyhamowywać ją krótkimi dociśnięciami opuszki palca. Nie musiałem zbyt długo czekać, aby przekonać się, co znaczy “zedrzeć linie papilarne”. Po kilku godzinach intensywnego rzucania opuszka mojego kciuka była jak wypolerowana. Koniec końców nauczyłem się. Magia katuszki zaczęła działać. Czasami jeszcze tylko zaskakiwały mnie nagłe podmuchy wiatru, gdy blacha stawała niespodziewanie dęba w powietrzu, a to przeważnie kończyło się natychmiastowym zrobieniem się pięknego jeża z żyłki. Wystarczy bowiem chwila nieuwagi, przyhamowanie nie w porę i już żyłka spada z kołowrotka. Z czasem nauczyłem się i nad tym panować. Na pierwsze efekty nie musiałem długo czekać. Co prawda podczas turnusu łowiłem jeszcze szczupaki na tradycyjny sprzęt – w momencie wypływania na atrakcyjne łowisko musiałem oddawać „wypożyczony” od ojca spinning – jednak już na jesieni tamtego roku zaczęło się… Pierwsze szczupaki dostarczyły mi niezapomnianych wrażeń – 1,8 kg, 2,3 kg i 0,9 kg przez kilka godzin pierwszego w życiu poważnego łowienia na katuszkę to było już coś godnego uwagi. Bardzo szybko zrozumiałem na czym polegała tajemnica dotychczasowych sukcesów mojego ojca. Okazało się bowiem, że kołowrotek ten pozwala na idealne kontrolowanie prowadzonej przynęty. W praktyce odczuwa się to tak, jakby nawijało się żyłkę bezpośrednio na rękę (z pominięciem mechanizmu tradycyjnego kołowrotka o stałej szpuli). Dzięki temu, po nabraniu wprawy czuje się każde kolebnięcie blachy, każdą najmniejszą roślinkę, która zahaczyła się o kotwiczkę, nie mówiąc już o nawet najbardziej delikatnych braniach. Czegoś takiego nie wyczuwa się na normalnym kołowrotku, czy to o szpuli stałej, czy to na multiplikatorze.
W tym momencie pragnę wyjaśnić, skąd wzięło się określenie sekcja multipliktorów. Razem z ojcem nazywaliśmy nasze katuszki multiplikatorami, gdyż wydawało nam się, że są one do nich bardzo podobne (oczywiście już w kilka dni po powrocie ze „szkoleniowego” turnusu do domu dostałem pieniądze na kupno takiego samego kołowrotka i dlatego piszę już teraz „nasze kołowrotki”). Z czasem przekonałem się jednak, że wcale tak nie jest.
Drwiące spojrzenia
Byliśmy tak odmienni od innych wędkarzy, że zawsze wzbudzaliśmy zainteresowanie. Oprócz zdziwienia, a czasami nawet drwiących spojrzeń, że łowimy na takie coś, zauważałem także pewne współczucie na widok dwóch biednych ludzi, których nie stać na kupno normalnego sprzętu. W momencie jednak, gdy robiłem sobie przerwę w gnębieniu szczupaków decydując się na finezyjne łowienie okoni i rozkładałem supernowoczesne jak na tamte czasy wędzisko i kołowrotek o stałej szpuli firmy Abu, do tego kilka pudełek wypełnionych po brzegi meppsami i velticami, dopiero była konsternacja. Spojrzenia stawały się zazdrosne, a dotychczasowi szydercy nic z tego nie rozumieli. Odbijałem sobie z nawiązką wcześniejsze drwiny, zresztą niczym nie podyktowane, gdyż razem z ojcem prawie zawsze mieliśmy jedne z lepszych wyników wśród wszystkich wczasowiczów – wędkarzy. Ewentualnie wyjaśniałem też, oczywiście od niechcenia, że używanie katuszki jest jak najbardziej świadomym wyborem. A jeżeli ktoś wyrażał w tym momencie zainteresowanie dlaczego, w kilku zdaniach wyjaśniałem o co chodzi. Dla dużego szczupaka mała przynęta nie zawsze jest godna uwagi i tak naprawdę celowe łowienie większych drapieżników sprowadza się do podawania im naprawdę sporej przynęty. Z katuszki rzut małą wirówką lub lekkim woblerem jest niemożliwy – przynęta musi mieć odpowiednią masę, aby w momencie „machnięcia” kijem mogła wprowadzić kołowrotek na „wysokie obroty”. Potem to już tylko kwestia hamowania kciukiem. Siłą rzeczy zaczynałem więc łowić na 18-gramowego gnoma 3 i jestem wierny tej przynęcie do dziś. Potrafię ją poprowadzić na dowolnej głębokości, a opuszczanie w trakcie prowadzenia jest znacznie łatwiejsze niż z normalnego kołowrotka. Wystarczy tylko przestać kręcić 3 i pozwolić katuszce na kilka lub kilkanaście obrotów w drugą stronę aby mogła oddać niezbędną ilość żyłki. Blacha opada wtedy pionowo w dół, a nie po łuku, jak ma to miejsce w przypadku stacjonarnego kołowrotka z zamkniętym kabłąkiem.