Łowienie szczupaków w płytszej wodzie
Cykl biologiczny drapieżników nakazuje im u schyłku lata kierować się na głęboką wodę. Są jednak i takie zbiorniki, gdzie woda w najgłębszym miejscu nie przekracza trzech metrów, a szczupaki stoją tam „na gęsto”. Jak dobrać się do nich w jesienne słoty?
W ostatnich latach kilka razy miałem okazję zmierzyć się z „płytkimi” szczupakami podczas jesiennego wędkowania i za każdym razem (w zależności od tego, jak ukształtowane było dno zbiornika) recepta na sukces była inna. Posłużę się konkretnymi przykładami i opowiem jak wyglądało to na trzech jeziorach Kaszubskich, gdzie głębokość wody wahała się w granicach 2-3 metrów.
Nr 1
Pierwsze z jezior było piaszczysto – mulistą niecką, o raczej równym dnie i skąpej roślinności przybrzeżnej. Nie tylko na pierwszy rzut oka trudno było wytypować jakiekolwiek miejsce potencjalnego przebywania drapieżników, nawet echosonda okazała się niewystarczająca.
Najszybszym sposobem zlokalizowania szczupaków był trolling, który w stosunkowo krótkim czasie pozwolił na spenetrowanie sporego obszaru jeziora. Bardzo szybko okazało się, że w na pozór martwej wodzie żyją niezłe sztuki. Zaskoczyło mnie także i to, że szczupaki brały w zadziwiająco nieciekawych miejscach. Trudno było znaleźć jakąś prawidłowość, co do skuteczności takiego wędkowania. Doszedłem więc do wniosku, że ze względu na brak naturalnych kryjówek w postaci uskoków, dołków, górek czy zawad, szczupaki zajmowały przypadkowe (w oczach wędkarza) miejsca, gdzie zawsze była ta sama głębokość i skąpa roślinność zanurzona. Szukanie w takim akwenie ryb metodą tradycyjnego spinningu z pewnością okazałoby się mniej efektywne od wspomnianego wyżej sposobu. Postanowiłem więc nie zmieniać metody, a jedynie skupić się na wytypowaniu najskuteczniejszej przynęty.
Po niespełna pięciu godzinach pływania okazało się, że szczupaki najlepiej reagują na sporej wielkości (7-11 cm) woblery w barwach okonia lub płoci. Kilka brań zanotowałem na 9-centymetrowy ripper w kolorze perły, który także mógł kojarzyć się drapieżnikom z płocią. Zupełnie zawiodły obrotówki i wahadła, na które liczyłem przed rozpoczęciem połowu. Brania ryb były bardzo delikatne i większość z tych, które udało się szczęśliwie lądować w łodzi, zapięta była za jeden, maksymalnie dwa groty tylnej kotwiczki woblera.
Sugerowało to obfitość pożywienia w jeziorze, a co za tym idzie – opieszałe ataki drapieżników. Na mnie wymusiło to wolniejszy hol przynęty, dzięki czemu dałem szansę skoczenia do niej nawet tym drapieżnikom, którym atak nakazywał nie głód, lecz instynkt drapieżcy.
Nr 2
W kilka tygodni później przyszło mi łowić na równie urokliwym jeziorze o podobnej głębokości. Jednak już podczas pierwszego rozpoznania okazało się, że dno tego zbiornika pełne jest mini górek i dołków. Szczyty stoków porośniętych moczar-ką wychodziły prawie na powierzchnię wody, natomiast ich najgłębsze miejsca, nie przekraczały 2,5 – 3 metrów. Trolingowanie w tak zarośniętym akwenie przysparzało wiele problemów i najbardziej skuteczny okazał się tutaj tradycyjny spinning.
Kotwicząc łódź w odległości około 30 metrów od wystającej nad wodę roślinnej wysepki, rzucaliśmy sporą obrotówką wzdłuż stoku, nad którym stały ryby. Obrotówką okazała się tutaj najskuteczniejszą przynętą, jednak pewna część ryb doskonale reagowała także na lekko dociążoną (hak bez główki i niewielkie obciążenie w brzuszku) gumę z antyzaczepem.
Zaskoczeniem było złowienie kilku sandaczy właśnie na tak lekkie gumy, prowadzone nad dywanem roślinności. Nie były to sztuki medalowe, jednak dwukilówki, doskonale radziły sobie ze szczupakową konkurencją. Na tym jeziorze używanie woblera było nie tylko bardzo kłopotliwe (ze względu na gęstą roślinność), ale i mało skuteczne, nawet w miejscach, gdzie uboższa roślinność pozwalała sprowadzić przynętę w pobliże żerujących ryb.
Nr 3
Ostatnim akwenem było niewielkie jezioro o typowo sandaczowym charakterze. Dno w przeważającej części pokryte było warstwą piasku i drobnego żwiru, a głęboko i stromo schodzące brzegi, prawie zupełnie pozbawione roślinności oraz poprzerywane licznie zwalonymi drzewami i korzeniami drzew.
Szukaliśmy sandaczy ciężkimi przynętami, a okazało się, że więcej jest w jeziorze szczupaków, które doskonale reagują na agresywnie podawane przynęty. Obławianie głębokich brzegów i nielicznych górek zaczęliśmy od ciężkiego (nawet do 28 g) koguta, podawanego metodą szybkiego opadu. W niektórych miejscach skuteczniejsze okazywało się duże kopyto, a w innych twister, prezentowany na równie ciężkiej główce.
W tak płytkiej wodzie, gdzie tylko z rzadka głębokość dochodziła do czterech metrów, używanie ciężkich przynęt można by uznać za pewną przesadę. Jednak ilekroć gramatura naszych przynęt schodziła w dół, spadała także ilość brań. Pojedyncze ryby, zazwyczaj niewielkich rozmiarów, kusiły się także na obrotówki bądź niewielkie wahadłówki, ale szybki opad był najlepszą receptą na tutejsze szczupaki. Najwięcej brań odnotowaliśmy w strefie przybrzeżnej, gdzie ryby znajdowały naturalne kryjówki i z zasadzki polowały na drobnicę. Próbowaliśmy także swoich sił przy łowieniu z brzegu, jednak tylko jeden jego fragment (umocniony kamieniami) dal nam ryby, a były to, nie tylko szczupaki, ale też wspaniałe okonie i… sandacze.
Wszystkie ryby skusiły się oczywiście na bardzo agresywnie podane duże przynęty, a całkowicie zawiódł trolling i stacjonarne łowienie na średnie wirówki, woblery lub niewielkie gumy.
Na podstawie tych trzech przykładów jasno widać, że drapieżniki doskonale żerują na przełomie lata i jesieni również w płytkich jeziorach. Okazuje się także, że sukces polega przede wszystkim na odnalezieniu potencjalnych żerowisk ryb i znalezieniu najlepszej na takie miejscówki przynęty. Ważne też, aby nie rezygnować z łowienia po pierwszych niepowodzeniach i próbować różnych metod oraz wykorzystać możliwie szeroki wachlarz przynęt. Tylko wtedy uzyskamy obraz tego, jak ryby zachowują się w jeziorze, gdzie najczęściej przebywają i na co warto je łowić.